Nawet w wielkim mieście może być trochę dziko
Mniej koszenia, więcej myślenia
Jesienią wróciłem po blisko rocznym pobycie z Berlina, podbudowany tym, jak tam traktuje się roślinność, a co za tym idzie, zwierzęta. W każdym parku, nawet w samym centrum, można spotkać zające, nikogo nie zdumiewają czaple, a latem jest tyle motyli, ilu w Warszawie nie widać co najmniej od 1984 roku, zanim zaczęto bezustannie wykaszać trawę, nie dając jej odrosnąć ponad parę centymetrów.
Tam wprawdzie też co jakiś czas kosi się trawę, ale nie przybiera to rozmiarów bezustannej kampanii z wykorzystaniem ciężkiego sprzętu, która może obrzydzić każdą przechadzkę w dzień powszedni po Polu Mokotowskim lub Parku Skaryszewskim. Prawie wszędzie tam, gdzie rośnie choć kilka drzew, zostawia się skrawek zarośnięty nie koszonym zielskiem, w tym pokrzywami i mleczami, które są znakomitymi roślinami żywicielskimi owadów. Często takie skrawki chaszczy – zdobiące nawet Tiergarten tuż koło Bramy Brandenburskiej – są opatrzone tablicami informującymi o podstawie prawnej ich ochrony.
Jesienią, dzięki brakowi manii grabienia wszystkiego do gołej ziemi, można chodzić po opadłych liściach, a nie po błocie. Nie pozostawia się też zmacerowanych resztek skoszonej, gnijącej trawy. To, co się zbierze po sprzątnięciu skoszonej trawy i zmiecionych liści, trafia na kompost, czasami od razu na miejscu, gdzieś na obrzeżu parku. Wcale nie wymaga to dużo miejsca – wbrew temu, co kiedyś twierdziło MPRO, kiedy sugerowałem, by zamiast palić gałęzie, poszatkować je i kompostować.
W prawie każdym parku są place zabaw dla dzieci. Zwykle urządzenia są w dużej części wykonane z impregnowanego drewna, a nie pstrokatego plastiku, a podłoże jest wysypane piachem lub mieloną korą. Jest to z pewnością podłoże tańsze niż gumowate (tartanowe?) nawierzchnie ułożone w Parku Ujazdowskim czy Parku Żeromskiego, wtapia się w krajobraz i – może najważniejsze – nie zasklepia gleby, bo przepuszcza wodę.
Interesujący jest sposób postępowania przy wycinaniu drzew na ulicach. Najpierw umieszcza się na nich informacje, z jakiego powodu zostały przeznaczone do wycinki, razem z adresem miejscowego urzędu ochrony środowiska, w którym można domagać się szczegółów.
Kontrybucję na rzecz dzikiej przyrody w mieście wnoszą też działkowcy. Podobnie jak u nas w lasach, są tam ścieżki edukacyjne, których stacje to zwalone pnie, sterty chrustu i – dla mnie nowość – pomoce lęgowe dla owadów. Są to wiązki kilkunastocentymetrowych kawałków słomy lub trzciny albo plastry – zwykle po trzy – wykrojone z gałęzi albo cienkich pni drzew, przymocowane do desek i ponawiercane wiertłami o różnej średnicy. Takie gotowe dziurki w drewnie chętnie wykorzystują np. dzikie pszczoły. Drewniane gniazda wiszą nie tylko na działkach, jedno widziałem na domu w willowej dzielnicy.
Może udałoby się w Warszawie i innych miastach porzucić zwyczaj ciągłego zajeżdżania parków traktorami i robić to – jak kiedyś – rzadziej. Tak pielęgnowane Pole Mokotowskie było przed laty refugium ropuch zielonych. Na niekoszonym poletku porośniętym wrotyczem, rutą i wyką ptasią spotykało się roje pszczół i modraszków różnych gatunków. Mokotów, Żoliborz czy Saska Kępa były pełne rusałek pawików…
Zdjęcia z Berlina
Tiergarten, parę kroków od Bramy Brandenburskiej.
Stołeczne pokrzywy.
Trawnik w Kreuzbergu.
To też zieleń miejska.
Pomoce dla owadów.
W nagrodę – motyle.
Rusałka ceik.