Ubrać pedały w kamizelki
Od kilkunastu lat jeżdżę po mieście rowerem. Stopniowo narasta we mnie poczucie, że decydując się na ten środek lokomocji godzę się na status obywatela drugiej kategorii. Nigdy jednak nie było ono tak silne, jak po przeczytaniu informacji o projekcie obowiązkowych kamizelek odblaskowych dla rowerzystów (GW 20 III ’08). Przypomnijmy: na warszawskim ratuszu zgromadzili się policjanci, przedstawiciele Wojewódzkiego Ośrodka Ruchu Drogowego, PZMot, Automobilu Warszawskiego, ZDM i miejskiego inżyniera ruchu
i wszyscy uczestnicy spotkania (…) poparli pomysł obowiązkowego zakładania kamizelek odblaskowych przez rowerzystów i motocyklistów.
Pariasi drogowi na rowerach
Próbuję sobie wyobrazić, jak to wyglądało. Kolejny punkt programu, chyba niezbyt ważny, skoro do udziału nie zaproszono pana Stanisława Plewaki, przedstawiciela ratusza odpowiadającego za transport rowerowy, lub reprezentanta Zielonego Mazowsza, największej w Warszawie organizacji skupiającej cyklistów. Krótka informacja o proponowanym nowym zapisie prawnym. Uzasadnienie mogło być równie lakoniczne, jak to, które podano w notatce prasowej – że rowerzyści często giną (…) w wypadkach niezauważani przez kierowców na słabo oświetlonej drodze.
Chyba żadnej dyskusji, skoro głosowanie było jednomyślne.
A może ona jednak była, ale pomysłodawca przedstawił szczegółowe, oparte na dużej próbie wyliczenia, dowodzące niezbicie potrzeby nowej regulacji? Dane o stanie bezpieczeństwa ruchu rowerowego w Warszawie są. Opracował je, m.in. na podstawie oficjalnych statystyk ZDM i policji, Aleksander Buczyński z Zielonego Mazowsza [zobacz >>>]. Żaden z 378 wypadków i żadna z 178 kolizji nie była spowodowana brakiem oświetlenia rowerzysty. Jedynie 12% miała miejsce w nocy. 6% przypadło na godziny półmroku (+/- 30 minut od wschodu / zachodu słońca. Z dostępnych „ekspertom” na ratuszu danych wynikało więc, że nowy obowiązek nie wpłynie na bezpieczeństwo.
Pomysł obligatoryjnych kamizelek na pewno nie ma za podstawy doświadczeń innych krajów. W Niemczech liczba rowerzystów na ulicach dziesiątków miast jest o rząd wielkości wyższa, niż w Warszawie, a statystyki wypadków – o wiele rzadszych – są uważnie analizowane. Ani tam, ani w Holandii czy krajach skandynawskich nie ma obowiązku jeżdżenia w kamizelkach.
Warszawscy rowerzyści zakładają je coraz częściej. Robią to zwykle wtedy, gdy jadą w deszczowy dzień lub w nocy, jezdnią o nasilonym ruchu bądź w razie awarii oświetlenia swojego pojazdu. W tej akurat sprawie posługują się zdrowym rozsądkiem. Pomysłodawcy nowego obowiązku czynią wręcz przeciwnie. Nie próbują wykorzystać istniejących w prawie kategorii dla ograniczenia obowiązku do sytuacji zgodnych z tymże zdrowym rozsądkiem. Można było zaproponować obowiązek jeżdżenia w kamizelkach w precyzyjnie opisanych miejscach lub okresach podwyższonego ryzyka, jak jezdnia o dopuszczalnej prędkości powyżej 40 km/h lub o nasilonym ruchu czy warunki pogorszonej widoczności. Nie znaczy to, że popierałbym taki ograniczony zakres obowiązywania proponowanego prawa – ale zapisy tego rodzaju świadczyłyby o elementarnej refleksji nad podejmowaną decyzją. A ich brak świadczy o braku tejże refleksji.
Zastawiająca jest rozbieżność, żeby nie powiedzieć otchłań, dzieląca zalecenia policji i poparty przez jej przedstawiciela postulowany obowiązek. W odnośnych wskazówkach Komendy Głównej Policji – sformułowano je w lecie 2006 r., ale są nadal ogłaszane w niezmienionej formie przez lokalne komendy – kamizelki w ogóle nie zostały wspomniane. A są tam różne zalecenia dotyczące bezpieczeństwa rowerzystów, także odnoszące się do kwestii jego widoczności, np. jeśli nie musisz (…), nie wsiadaj także na rower podczas złej widoczności – w czasie mgły, deszczu czy o zmierzchu na źle oświetlonej drodze.
Nawiasem mówiąc, proszę sobie wyobrazić oficjalny komunikat Komendy Głównej: jeśli nie musisz, nie wychodź po zmroku z domu, to zbyt niebezpieczne, albo: jeśli nie musisz, nie używaj samochodu w czasie opadów deszczu lub śniegu, to zbyt ryzykowne… Byłby to skandal, trąbiłyby o tym wszystkie media, może odbiłby się echem za granicą, ktoś na pewno zleciałby ze stołka. Rowerzystom można oficjalnie ogłosić, że – choćby przestrzegali wszystkich przepisów – w zasadzie jeżdżą wyłącznie na własną odpowiedzialność, a policja nie gwarantuje im nawet względnego bezpieczeństwa.
Gdyby rzeczywiście chodziło o to ostatnie, zapytano by rowerzystów o zdanie. Wzięto by pod uwagę najczęstsze przyczyny wypadków. Rozważono by skorzystanie z doświadczeń krajów, które mimo wielokrotnie intensywniejszego ruchu rowerów mają wielokrotnie niższą liczbę wypadków. Zastanowiono by się nad sensownym zakresem obowiązku noszenia kamizelek. W odniesieniu do innych spraw poruszanych na omawianym spotkaniu uwzględniono, jak wynika z prasowej notatki, racjonalne przesłanki. W tej kwestii nie zaprzątano sobie tym głowy i po prostu podjęto decyzję.
Bezmyślnie o bezpieczeństwie
Głosowanie na ratuszu było „jednomyślne”. Istotę tego procesu decyzyjnego lepiej chyba jednak określa pojęcie „bezrefleksyjności” lub wręcz „bezmyślności”. Nie potrafię sobie wyobrazić, jaki argument uzasadnia obowiązek ubierania się w plastikową kamizelkę w upalne, letnie przedpołudnie. Jaki proces myślowy doprowadza do wniosku, że najmniej widocznym lub najbardziej narażonym uczestnikiem ruchu jest o zmroku lub po ciemku rower posiadający wymagane prawem oświetlenie i odblaski. Do zwołania zebrania miały skłonić organizatorów fatalne statystyki wypadków: Od początku roku na stołecznych drogach zginęło 27 osób, z czego 22 to piesi.
Ale w kamizelki postanowiono ubrać rowerzystów, nie pieszych.
Nie zaproponowano też żadnych obowiązkowych odblaskowych pasów czy choćby jaskrawych kolorów dla samochodów, choć ofiary ginęły pod ich kołami. Podane tu przeze mnie pomysły brzmią dziwacznie, choć są dowody, że podniosłyby one bezpieczeństwo ruchu. Różnorodne akcje mające na celu zaopatrzenie szczególnie dzieci w elementy odblaskowe trwają od lat, przeprowadzano liczne testy, zbierano statystyki. Podobnie z kolorami samochodów: OC i AC czerwonego samochodu kosztuje mniej, niż szarego egzemplarza tego samego modelu, bo firmy ubezpieczeniowe dobrze policzyły, że to się opłaca.
Dlaczego zatem nikt nie forsuje obowiązkowych kamizelek dla pieszych, odblaskowych pasów i jaskrawych kolorów dla samochodów? Kierowców też można by na stałe ubrać w plastikowe kubraczki. Przecież w razie awarii i zatrzymania samochodu na jezdni, nie mówiąc już o kolizji, najpierw wysiadają z samochodu, na lewą stronę, a dopiero potem ewentualnie zakładają kamizelkę.
Nie słyszałem jednak takich pomysłów i wcale się temu nie dziwię. Przecież samochód musi być nie tylko bezpieczny, ale również ładny. Piesi i kierowcy chcą czasem wyglądać elegancko, atrakcyjnie, a przynajmniej mieć taką możliwość. To są ludzie i chcą sami decydować, kiedy postawią bezpieczeństwo na pierwszym miejscu, a kiedy zaakceptują pewien stopień ryzyka w imię innych potrzeb. Rowerzystów można natomiast wtłoczyć w kamizelki, nie poświęcając temu większej uwagi. Może jeszcze obwiązać odblaskowymi paskami wszystkie latarnie na skrzyżowaniach? To już wymaga namysłu, bo trochę kosztuje. Z cyklistami łatwiej, bo sfinansują to sami, a jeszcze zasilą kasę policji mandatami.
Nie wierzę, żeby wspomniani decydenci choć przez chwilę pomyśleli o rowerzystach jako o ludziach, podobnych do nich samych, żeby spróbowali choć przez moment wczuć się w ich sytuację. Potraktowali ich jak przedmiot, którym można swobodnie rozporządzać. Co z tego, że taka kamizelka założona na garnitur – tak zazwyczaj dojeżdżam do pracy – wywołuje salwy szyderczego śmiechu. Jak przywitają koledzy z klasy ucznia, który i poza szkołą dał się ubrać w mundurek, w dodatku tak obleśny? Jak się poczuje młoda kobieta, jadąca rowerem na randkę? Nie mówiąc już o dowolnym rowerzyście poruszającym się w upalny dzień, szczególnie po mieście. Ludzkich odczuć ani nawet fizjologicznych reakcji na plastikowy kaftan nie rozważano.
Poza jezdnią i poza prawem
Taki sposób myślenia o rowerzystach jest niestety czytelny w większości działań warszawskich władz w sprawie rowerów. Ścieżki buduje się nie po to, żeby cykliści mogli bezpiecznie i wygodnie poruszać po mieście – sposób ich projektowania i wykonania stanowi przeraźliwe zaprzeczenie takiej funkcji – ale po to, żeby się ich pozbyć z jezdni i chodnika. Podobnie skonstruowane są ogólnokrajowe przepisy odnoszące się do rowerów. Cyklista jest tolerowany na jezdni tylko w ostateczności, jeśli nie ma ani pobocza, ani choćby drogi pieszo-rowerowej, gdzie piesi mają pierwszeństwo. Szczególnie finezyjnie skonstruowano zasady wjazdu na przejazd rowerowy, czyli odcinku ścieżki przebiegający przez jezdnię. Formalnie cyklista ma pierwszeństwo – ale najpierw musi się tam znaleźć, ustępując wcześniej wszystkim innym uczestnikom ruchu, a w szczególności zbliżającym się samochodom. Jego uprzywilejowanie sprowadza się więc do tego, że ma prawo i obowiązek jezdnię jak najszybciej opuścić, nie wolno mu przy tym nawet zwolnić. Innymi słowy ma na skrzyżowaniu takie prawa, jak samochód na czerwonym świetle.
Do niedawna był jeden wyjątek od tej zasady: rowerzysta jadący ścieżką wzdłuż drogi głównej i zbliżając się do ulicy podporządkowanej nie musiał patrzeć do tyłu, czy któryś z doganiających go samochodów nie zamierza skręcać. To jednak, jak stwierdził ustawodawca, dawało mu złudne poczucie ochrony
i przepis został uchylony. Teraz rower jadący przeznaczoną dla niego ścieżką jest podporządkowany na każdym skrzyżowaniu z jezdnią – wyjeździe z parkingu, stacji benzynowej, pętli autobusowej, czyli co kilkadziesiąt do kilkuset metrów. Realne stosowanie się do tej regulacji oznaczałoby, że tempo jazdy zaczęło by być zbliżone do poruszania się piechotą.
Dla kierowców natomiast nie ma to większego znaczenia: przecież dojeżdżając do drogi z pierwszeństwem przejazdu i tak muszą co najmniej zwolnić, a najczęściej zatrzymać się. Zwykle w odruchu zdrowego rozsądku ustępują więc pierwszeństwa rowerzystom. Przy takim kształcie przepisów trudno dziwić się, że właśnie na przejazdach rowerowych najczęściej dochodzi do wypadków. Zdumiewające jest natomiast, że mimo tych regulacji to kierowca częściej wymusza pierwszeństwo. Oznacza to, że najczęściej rowerzysta potrącany jest przy przejeżdżaniu na zielonym świetle lub gdy usiłuje opuścić skrzyżowanie. Rzeczywiście, jeśli osoba na rowerze ma poczucie, że jest pełnoprawnym użytkownikiem drogi, któremu kodeks zapewni należytą ochronę, to jest ono złudne.
Napiętnować odmieńców
Przykłady można mnożyć, ale ważniejsza wydaje mi się geneza przedmiotowego podejścia do cyklistów. Rowerzyści jeżdżący po ulicach to zjawisko względnie nowe, marginalne ilościowo, ale bardzo widoczne. Każdy kierowca i każdy pieszy pamięta jakieś spotkanie z cyklistą, w tym również – a może przede wszystkim – nieprzyjemne. Działania wobec rowerzystów łatwo nagłośnić. Swoboda działania jest niemal pełna, bo z ich oporem czy protestem nie trzeba się liczyć, są grupą pozbawioną jakiegokolwiek politycznego znaczenia, nikogo ze stołka nie wysadzą.
Szykany wobec darzonych niechęcią dziwaków zyskują nawet poklask. Społeczna niechęć wobec nich była ostatnio sztucznie podsycana. Chyba każdy w Polsce słyszał o tabunach pijanych rowerzystów, którzy stanowią śmiertelne zagrożenie dla wszystkich innych użytkowników dróg. Policja podała w specjalnym komunikacie, rozpowszechnionym przez główne stacje telewizyjne i radiowe, ile tysięcy wypadków spowodowali i ile osób w nich zginęło. Tego, że w 95% byli to sami cykliści, już nie nagłaśniano. Trudno o mocniejszą i skuteczniejszą racjonalizację podświadomej niechęci wobec odmieńców, którzy nie wiadomo dlaczego nie chcą normalnie jeździć samochodami lub komunikacją miejską. Jak wiele zrobił więc rząd i policja dla naszego bezpieczeństwa, walcząc z tą plagą! Jakim mądrym, energicznym i skutecznym posunięciem będzie ubranie rowerzystów w kamizelki. Groźni odmieńcy będą widoczni z daleka, będą się jeszcze wyraźniej różnić od normalnych ludzi, może nawet będzie ich trochę mniej…
Nie wiem, czy był to świadomy zamiar, ale powszechny obowiązek noszenia plastikowych kaftaników na pewno ma również ten aspekt: społecznej stygmatyzacji. Nikt inny nie musi na co dzień i od święta, poza obowiązkami służbowymi, stale ubierać się w coś takiego. Odpychający estetycznie, nieprzyjemny w dotyku, ośmieszający strój, i to rzekomo dla mojego własnego dobra. Obowiązkowy. Nie wiem, jakie są motywacje innych cyklistów, ale dla mnie najważniejszą przyczyną rezygnacji z samochodu i autobusu jest poczucie swobody, jakie mi daje jazda rowerem. Poczucie delikatne, już teraz mocno nadszarpnięte, gdy jedyną dozwoloną drogą jest czasem wąski chodnik pełen pieszych, a przejeżdżając przez jedną ulicę muszę często trzy razy zatrzymać się, nacisnąć guzik, poczekać, ruszyć, zatrzymać się… A teraz obowiązkowa kamizelka. Zawsze i wszędzie. Nie.
Czas powiedzieć Nie
Nie założę jej. Dokładniej rzecz ujmując: jeżeli nakaz jazdy w kamizelkach zostanie rzeczywiście wprowadzony, przestanę ją zakładać kiedykolwiek. Dbam o swoje bezpieczeństwo, będę używał innych odblaskowych elementów. Mam też swoją godność i nie dam jej podeptać. To jest dla mnie ten moment, kiedy wobec skrajnej niekompetencji i arogancji warszawskich instytucji miejskich w sprawie ruchu rowerowego wypowiem obywatelskie nieposłuszeństwo. Nie wiem, ile osób zrobi podobnie jak ja i czy ten protest zostanie zauważony. Po prostu czuję, że akceptując takie prawo wyraziłbym zgodę na traktowanie mnie jak przedmiot.
Rowerzyści nie są plagą miast, zagrażającą pieszym i tamującą ruch. Są przyszłością. Narażając własne zdrowie i życie wytyczają drogę do transportu sprawnego, bezpiecznego dla innych, nie obciążającego środowiska i nie rujnującego miejskich finansów. Zasługują na uwagę, szacunek i wsparcie, a nie na instrumentalizację, insynuacje i szykany. To nie utopia, lecz twarda rzeczywistość wielu miast Europy o podobnym lub ostrzejszym od naszego klimacie, zresztą wyczerpująco opisana w dostępnych u nas publikacjach. Ja znam ją z autopsji, bo przez lata mieszkałem i jeździłem na rowerze w takich ośrodkach. Wiem, że może być normalnie, z korzyścią dla rowerzystów, kierowców i pieszych.
Każdy urzędnik miejski zajmujący się transportem i bezpieczeństwem ruchu też powinien to wiedzieć lub poszukać sobie innej pracy. Tymczasem im trudno jest dostrzec w rowerzystach ludzi. Nie widzę szans na zmianę myślenia lub rządzącej ekipy w przewidywalnej przyszłości, nadzieję wiążę raczej z opuszczeniem miasta – a może i kraju – w którym się urodziłem i wychowałem. A eksperci z warszawskiego ratusza niech wdychają upojny smród ulicznego korka i niech sobie włożą odblaskową kamizelkę gdzie im się tylko podoba.
[śródtytuły od redakcji]