Budżet rozwianych złudzeń
Budżet partycypacyjny miał zachęcać nas do angażowania się w sprawy naszego miasta. W niektórych przypadkach mam jednak wrażenie, że przynosi skutek odwrotny do zamierzonego.
Zwichrowana partycypacja
Trzy lata temu miałem okazję uczestniczyć w konferencji prasowej inaugurującej uruchomienie w Warszawie budżetu partycypacyjnego. Zadałem wówczas pytanie ówczesnemu dyrektorowi CKS, a obecnie wiceprezydentowi miasta – Jarosławowi Jóźwiakowi: Jaką mieszkańcy mają gwarancję, że zwycięskie projekty rzeczywiście zostaną zrealizowane? W odpowiedzi Pan Prezydent w gładkich i okrągłych słowach wyjaśniał, że budżet partycypacyjny to umowa społeczna między miastem a mieszkańcami. Projekty będą realizowane – zapewniał.
W ubiegłym roku złożyłem projekt do budżetu partycypacyjnego („Bezpieczne przejścia dla pieszych i pasy rowerowe na ul. Stryjeńskich”). Celem projektu było uspokojenie ruchu na tej ulicy (85% kierowców jeździ tam zbyt szybko) oraz wyznaczenie pasów rowerowych. Poświęciłem trochę czasu na przygotowanie projektu, zebranie podpisów, potem kontakty z urzędnikami, prowadzącymi weryfikację formalną. Projekt pomyślnie ją przeszedł. Oznacza to m. in., że był zgodny z prawem, wpisywał się w miejskie dokumenty strategiczne, a z jego efektów mógł korzystać ogół mieszkańców. Nadeszły dni głosowania – projekt, choć nie był szczególnie promowany – zwyciężył zajmując pierwsze miejsce w swoim obwodzie (prawie 1400 głosów). Zgodnie z regulaminem budżetu partycypacyjnego (przyjętym zarządzeniem Prezydent miasta) projekt obowiązkowo powinien zostać zrealizowany w 2016 roku.
Partycypacja, czyli jak zjeść ciastko i mieć ciastko
Nadszedł czas realizacji projektu. Okazało się jednak, że część mieszkańców jest mu przeciwna. Motywowani przez lokalnego polityka (wcześniej przewodniczącego zespołu ds. budżetu partycypacyjnego, który na dodatek w swoim programie wyborczym zapowiadał utworzenie pasów rowerowych na Stryjeńskich – sic!). wyraziła swój protest. W wyniku protestu burmistrz dzielnicy Ursynów zaproponował przeprowadzenie mediacji między zwolennikami a przeciwnikami projektu, tak aby wypracować kompromis możliwy do zaakceptowania przez obie strony.
Oczywiście nie byłem zachwycony takim obrotem sprawy. Reguły budżetu partycypacyjnego były precyzyjne, sprawa wyglądała zero-jedynkowo: projekt powinien być realizowany. Wbrew temu, co niektórzy powtarzają, regulamin budżetu obywatelskiego nie najgorzej zabezpiecza mieszkańców przed projektami szkodliwymi. Jednym z takich zabezpieczeń jest właśnie wymóg zgodności z przepisami prawa oraz dokumentami strategicznymi (w szczególności strategią transportową). Mój projekt był dobrze przemyślany i spełniał te kryteria, dlatego został poddany pod głosowanie. To, że nie każdy zna strategię transportową miasta, nie każdy ją rozumie i nie każdy z nią się zgadza, to już trochę inna sprawa.
Niemniej, m.in. dlatego, że uważam, że budżet obywatelski powinien łączyć, a nie dzielić oraz dlatego, że nie jestem zwolennikiem wprowadzania zmian na siłę zdecydowaliśmy się (ja oraz inne osoby popierające projekt) do udziału w mediacjach.
Pseudomediacje, czyli jak podręcznikowo zlekceważyć mieszkańców
Odbyło się jedno spotkanie, podczas którego zdążyliśmy jedynie omówić sprawy organizacyjne. Przez cały czas burmistrz dzielnicy Robert Kempa i dyrektor CKS – Krzysztof Mikołajewski zapewniali nas, że zależy im na dialogu. Że chcą znaleźć rozwiązanie, które nie będzie podważało budżetu partycypacyjnego, a jednocześnie uwzględni głos tych mieszkańców, którzy są mu przeciwni.
Na kolejne spotkanie czekaliśmy niemal dwa miesiące. Ale się nie doczekaliśmy. Bo ktoś podjął za nas decyzję, że projekt nie będzie realizowany (a precyzyjniej: ma być odłożony na tak długo, aż wszyscy mieszkańcy o nim zapomną). Nikt nas nawet nie poinformował o zmianie planów. O nowych ustaleniach dowiedzieliśmy się z komunikatu zamieszczonego na stronie dzielnicy.
Dialog po warszawsku
Choć uważam, że pomysł zorganizowania mediacji nie był najlepszym możliwym rozwiązaniem, to jestem jakoś w stanie zrozumieć taką propozycję władz dzielnicy. Decydenci zwyczajnie przestraszyli się tego, kto głośniej tupnął i narobił więcej krzyku. To, że protestujący nie mieli racji, a inicjatorzy sprzeciwu działali z dosyć egoistycznych pobudek, nie ma tu większego znaczenia.
Nie jestem jednak w stanie pojąć decyzji dzielnicowego ratusza o zakończeniu mediacji. Zapraszanie mieszkańców do dialogu, wykorzystywanie ich czasu i zaangażowania, a następnie wyrzucanie wszystkiego do śmietnika bez żadnego powodu jest zwyczajnym lekceważeniem partnerów. Ja jako autor projektu, osoby które na niego głosowały oraz osoby, które zaangażowały się w mediacje – wszyscy mamy prawo czuć się oszukani.
Czy tak ma wyglądać partycypacja z mieszkańcami i dialog społeczny? Czy uważacie, że takie załatwianie spraw będzie sprzyjało zaangażowaniu mieszkańców w kolejnych edycjach budżetu obywatelskiego?
Byliśmy naiwni, bo wierzyliśmy, że propozycja mediacji jest pomysłem na to, by nie podeptać budżetu partycypacyjnego, a jednocześnie uwzględnić głos protestujących. Byliśmy naiwni, bo zakładaliśmy jakiś minimalny poziom wiarygodności i uczciwości ze strony urzędników, którzy zaprosili nas do rozmów.
Na koniec chciałbym zadać pytanie panu Prezydentowi, Jarosławowi Jóźwiakowi: To jak będzie z tą umową społeczną, którą zawarliśmy?