Notatki z bajktura – Litwa
18 lipca
Giby – Ogrodniki – Lazdijai – Veisiejai – Leipalingis –
Aviris (76 km)
Na granicy doganiamy główną grupę. Okazuję się, że Kuba, Emil, Hynek i
Chorwaci zostali na noc w Augustowie i jak nic spóźnią się na planowaną w
samo południe uroczystość. Po drugiej stronie granicy już czeka Saulius,
litewski organizator. Biedak, jeszcze się nie przyzwyczaił, że szczęśliwi
czasu nie liczą. My również się spóźniamy, ale zaledwie 15 minut. Na
szczęście w Ogrodnikach dołączyło kilku nowych i, kiedy witamy się z
burmistrzem Lazdijai, straty osobowe nie bardzo rzucają się w oczy.
Spotkanie w Lazdijai
„Aplinkosauginis zygis dviraciais” robi wrażenie. Dwieście osób to
właściwie nie tak wiele, ale kiedy ruszamy, rowery widać po horyzont zarówno
przed jak i za nami. We wspólnym obozowisku można sie zgubić i prawie mi się
to udaje.
19 lipca
Aviris – Druskininkai – Grutas – Kapiniskes – Margionys
– Marcinkonys (63 km)
Komsomolcy na bicyklach
Nie jest to mój dzień – w Druskiennikach Hiszpanie pakują mi do
przyczepki przeszło 20 kg pomidorów i papryki. Muzeum Komunizmu w Grutas
budzi we mnie przypływ patriotyzmu – oprócz Leninów i Stalinów znajdujemy
kilka egzemplarzy Feliksa. To podniosłe uczucie szybko jednak wsiąka w
koszulkę w trakcie zmagań z niezwykle piaszczystą drogą przez Kapiniskes.
Na finiszu bez oporów akceptuję pomoc Hiszpanii oraz Wielkiej Brytanii.
Razem łatwiej
Kolacja katalońska: chleb posmarowany pomidorem, do tego warzywa pieczone
na popiele. Dobre, ale mało.
20 lipca
Marcinkonys – Varena – Valkininkai – Baltoji Voke –
Keturiasdesimt Totoriu – Tarnenai (106 km)
Urodziny Karin. Okazuje się, że w ścisłej konspiracji, niezależnie od
siebie, powstały dwa torty: szwedzki i chorwacki. Chorwacki zdecydowanie
smaczniejszy. Rower jubilatki zaczyna przypominać limuzynę nowożeńców.
Urodzinowy rower Karin
W Varenie jeden z Litwinów twierdzi, że zna fajny skrót. Po kilku
kilometrach okazuje się, że jednak nie zna. Razem z Kaiem jedziemy obejrzeć
Trackai, ale kiedy gubimy się po raz drugi, decyduję się wrócić na
oryginalną trasę. Nieco nudną drogę urozmaicam sobie kasowaniem
systematycznie napływających SMS-ów „from Oli for Cuca”. Takie sympatyczne
imię, a taki namolny.
W pogoni za Anną
Eli
Po południu spotykam parkę Szwajcarów podróżujących z Tallina nad Morze
Czarne. Mówią, że jestem piątą osobą, która zatrzymała ich pytając, czemu
jadą w złą stronę. Wymieniamy się nowinkami z trasy i umawiamy na rok
przyszły. Doganiają mnie Anna i Eli, nieco później Arne i Pippa, okazuje
się, że dzięki błądzeniu udało mi się skutecznie skrócić trasę i wyprzedzić
resztę grupy. Ostatnie kilkanaście kilometrów błądzimy razem.
21 lipca
Tarnenai – VILNIUS – Nemencine – Rudausiai – Zeimena (71
km)
Anna – jak zwykle na czele
Wielka pokojowa demonstracja w Wilnie. Cyklistów jest 300-400, ale
dzięki sakwom wydają się dwa razy liczniejsi. Wpadamy do Sejmu napić się
herbaty, obejrzeć film z Great Millenium Peace Ride, przeprać ciuchy itp.
Ponieważ nie udało mi się załapać na darmowego mejla w parlamencie,
wypełniam hektary formularzy po litewsku i zostaję członkiem Biblioteki
Wileńskiej. Wprawdzie „we don’t provide email services”, ale od czego jest
telnet i konta shellowe.
Zbiórka przed Wilnem
Po południu część – później większość – osób decyduje się zostać na noc w
Wilnie. Ostatecznie tylko sześciu twardzieli rusza dalej. Czuję się trochę
nieszczęśliwy z dwoma przyczepkami i zadaniem przygotowania jutrzejszej
kolacji, ale po kilkunastu kilometrach zaczynam się cieszyć z faktu, że
udało mi się wyrwać z miasta.
Pranie przed parlamentem
Dwa kilometry od celu Arne łamie „niezniszczalną” piastę, nazwę
renomowanej firmy litościwie przemilczę. Na pociechę Erik robi
rewelacyjne naleśniki.
22 lipca
Zeimena – Pabrade – Arnionys – Joniskis – Inturke – Rudesa –
Grusis (53 km)
Luz, do przejechania zaledwie 50 km. Zatrzymujemy się koło wiejskiego
kościółka. Wkrótce pojawia się Polak i oferuje się go otworzyć. Razem z żoną
opowiadają historię kościoła i jego odbudowy oraz narzekają na litewską
politykę wynaradawiania Polaków. Na koniec dostajemy tyle jabłek i śliwek,
ile udaje nam się zmieścić w bucie taty Kristiny (tzn. ok. 10 kg).
Konkretny but
23 lipca
Grusis. Dzień wolny – pranie, pływanie, dłubanie w rowerkach. Litewski Biketour
kończy bieg, ale 10 osób decyduje się dołączyć do nas. Montuję sprezentowane
przez Karin noski. To całkiem przyjemny wynalazek, konstatuję i chwilę
później ląduję w jeziorze.
24 lipca
Grusis – Moletai – Anyksciai (67 km)
Poranek spędzamy przeczesując las w poszukiwaniu kluczy Francois. Po dwóch
godzinach, kiedy niektórzy już mają za sobą pierwsze próby cięcia solidnego
U-locka, fant znajduje Richard i możemy ruszać. Zaraz po śniadaniu zaczyna
padać, pojawiają się też całkiem poważne pagóry (a przecież Litwa miała być
płaska!).
W Anyksciai nocujemy w czymś, co wygląda jak jakiś zapomniany ośrodek
szkolenia reprezentacji ZSRR. Nie jest wyposażony w kuchnię, za to kurzu pod
dostatkiem. Michael bojkotuje zatęchłe komnaty i rozbija namiot na
trawniku.
25 lipca
Anyksciai – Kupiskis – Pandelys – Papilys – Birzai (126
km)
Dla odmiany pada. Na osiemnastą mamy być w Birzai, 100 km stąd. Ruszam z
przyczepką wcześnie, ale nie nadążam za „fast group”. W Kupiskis zbiera się
większa ilość tych, co nie nadążyli, wypełniając niewielką restaurację i
budząc spore zainteresowanie lokalnej społeczności. Saulius udziela
wywiadów, reszta zadowala się rozdawaniem autografów dzieciarni.
W dalszą drogę ruszamy w piątkę – Arne, Kai, Hynek (również z
przyczepką), Radka i ja. Z bólem serca żegnamy przytulną knajpę i podążamy
za drogowskazem „Birzai 53”. Po kilkunastu kilometrach orientujemy się, że
coś jest nie tak – skończyła się nawierzchnia. Z braku lepszych pomysłów
brniemy dalej w piachu i po dłuższym czasie odkrywamy, że jesteśmy w
okolicach Pandelys. W ciągu ostatnich 3 godzin zbliżyliśmy się do celu o 13
kilometrów. Oczywiście, gdy tylko wyjeżdżamy na szosę, wiatr i deszcz
zdecydowanie zyskują na intensywności. Bohaterem dnia zostaje Radka, w tych
pięknych okolicznościach przyrody obejmując prowadzenie.
W Birzai pojawiamy się spóźnieni ledwie 2 godziny. Na rynku spotykamy
Stephana i w trzy przyczepy zajeżdżamy do ośrodka, udostępnionego za darmo
przez Radę Miasta. Nieoceniony Irka wita nas chlebem i piwem (brak soli
wybaczamy). Padam na łóżko, ale zasnąć nie idzie – najpierw Marc chrapie, a
później Naima coś piszczy swoim przenikliwym głosikiem. Chyba szuka
ochotników na jutro do targania przyczepek. Życzę jej powodzenia i naciągam
śpiwór na uszy.