Rower – zdrower
Dawno, dawno temu, wzięłam sobie na studiach urlop i pojechałam na dwa lata do Amsterdamu. A w Amsterdamie wszyscy jeżdżą na rowerach. Codzienne jeżdżenie rowerem i mnie się spodobało. Dla Holendrów rowery to trochę konieczność: przy tej gęstości zaludnienia odpowiednia ilość samochodów nie mieściłaby się na ulicach, a rower wymaga kilkanaście razy mniej miejsca niż samochód. A tak korki mają tylko na autostradach. Holendrzy jeżdżą na rowerach starych, typu miejskiego, z bagażnikiem, bez przerzutek. Kradzieży jest bardzo dużo i zostawiając gdzieś rower zawsze trzeba go przypiąć dwoma zamkami, przy czym porządny zamek kosztuje kilkaset złotych. W wielu miejscach są strzeżone parkingi rowerowe. Także zwykłe rowerowe parkingi, np. przed dworcami, robią wrażenie – to kilkaset rowerów w jednym miejscu.
Po powrocie do Warszawy porzuciłam rower. Czasami tylko, w weekendy lub w czasie urlopu, wyjeżdżałam na rowerowe wycieczki. W tym roku wiosną okazało się, że kondycja już nie ta, i po prostu nie nadążam za znajomymi, z którymi wcześniej jeździłam. Wiele razy obiecywałam sobie zapisać się na basen lub siłownię, ale zwykle po pracy już mi się nie chce nigdzie chodzić. I dlatego wpadłam na genialny pomysł, żeby w ramach treningu dojeżdżać rowerem do pracy.
Z Bródna mam w jedną stronę 20 – 23 km zależnie od trasy, na przejażdżkę w sam raz.
Nie byłam na 100% pewna, czy to dobry pomysł, ale okazało się w porządku. Głównych ulic raczej unikam, jeżdżę tam, gdzie nie ma za dużo spalin i hałasu. Czuję się lepiej, oddycham jakoś tak głębiej. Kondycja o ile się nie polepsza, to przynajmniej nie spada. Mam nadzieję, że także ogólnie dobrze to wpływa na zdrowie: trochę ruchu, spalanie kalorii, słońce… W moim przypadku jest to najbardziej systematyczna aktywność fizyczna odkąd zaczęłam pracować na etat. Choć jeżdżę zazwyczaj tylko dwa razy w tygodniu.
Niestety, jest jedno „ale” – jazda na rowerze w Warszawie nie jest do końca bezpieczna.
Ścieżek rowerowych jest mało, a te które są, są kiepsko zaprojektowane – nierówne i z ostrymi zakrętami (jak na 17 Stycznia), czasami poprowadzone w miejscach, gdzie przeszkadzają pieszym (np. na al. Jana Pawła II), wąskie, źle oznakowane, nie tworzą jednego systemu. Niebezpieczne są miejsca, gdzie biegnącą wzdłuż drogi głównej ścieżkę rowerową przecinają drogi boczne – teoretycznie rowerzysta ma wtedy pierwszeństwo, ale wyjeżdżający z drogi bocznej kierowcy niekoniecznie pamiętają żeby sprawdzić, czy żaden rower nie jedzie. Podobnie przy skręcaniu w drogę podporządkowaną kierowcy nie biorą pod uwagę rowerzystów: tak jest np. na Marszałkowskiej, kilkakrotnie zdarzyło mi się, gdy jechałam tam ścieżką i miałam zielone światło (jest sygnalizacja dla rowerzystów), że musiałam przepuszczać skręcające samochody. Tu apel do kierowców: przed skręceniem przez ścieżkę rowerową sprawdźcie, czy nie jedzie rowerzysta!
Niebezpieczeństwa czyhają na ulicach: kierowcy nie spodziewają się rowerzystów, patrzą tylko tam, gdzie mogą być inne samochody, podobno wiele wypadków wynika z niezauważenia, że obok ktoś jedzie rowerem. Doświadczeni rowerzyści jeżdżą z dala od krawędzi jezdni – przeszkadzają tam kierowcom, ale tak jest dla nich bezpieczniej, są widoczni, nie wpadają w dziury czy koleiny, nikt ich za blisko nie wyprzedza. Wyprzedzający samochód powoduje podmuch, który chybocze rowerem, stąd prośba: uważajcie przy wyprzedzaniu rowerzystów, zwłaszcza na zakrętach! Jak się taki przewróci, to może wpaść prosto pod koła.
Statystycznie niebezpieczeństwo wypadku na rowerze jest jednak mniejsze, niż przy jeździe samochodem. Także ryzyko kontuzji jest mniejsze gdy jeździmy regularnie, niż w przypadku wakacyjnych lub weekendowych wyczynów. W sumie tym, którzy mogą spróbować – polecam.