Sezon rowerowy Radka
Stało się. Pewnego pięknego, słonecznego dnia powiedziałem sobie: to
teraz (i nie chodziło wcale o danie w ryja mojemu szefowi). Nie godzi się,
żeby rower kurzył się w piwnicy u kumpla (gdyż swojej nie posiadam, a i
perturbacje lokalowe nie sprzyjały targaniu za sobą sprzęta), gdy tak
pięknie na dworze jest: słoneczko świeci i przygrzewa, ptacy kwilą, kobiety
wkładają na siebie coraz mniej ubrań, przyroda się budzi do życia, a hormony
buzują (albo sterydy, nigdy nie mogę zapamiętać). (Zapętliwszy się
straszliwie powracam do początku i czytam o co mi właściwie chodziło, mam).
No więc nie godzi się, żeby rower z tak błahego powodu jak wygięte koło,
kurzył się w piwnicy. No i wziąłem go z piwnicy, koło zaniosłem do 'warstatu
wykfalifikowanego’ gdzie za wymianę 4 szprych zdarto ze mnie 38 PLN.
Następnego dnia koło odebrałem i rozpocząłem uroczyście, tadam, sezon
rowerowy Radka, tadam, spocznij. Pierwsza przejażdżka była ewidentnie
rozpoznawcza – objechałem sobie swoje nowe miejsce zamieszkania tj.
Piaseczno, popatrzyłem gdzie są nocne, gdzie pizzerie, gdzie lokale z
wyszynkiem i tańcami przy rurach (nie znalazłem). Prawdziwe rozpoczęcie
sezonu miało mieć miejsce dopiero w weekend. No i miało. Kurwa mać. Zaczęło
się już na Puławskiej – ja rozumiem, że rowerzysta na drodze to śmieć, parch
i łachudra najgorsza i najlepiej by było gdyby na każdym samochodzie można
było montować spychacz do usuwania tych natrętnych bydlaków z drogi, ale bez
przesady.
Art. 16.5. Kierujący pojazdem zaprzęgowym, rowerem, wózkiem ręcznym oraz
osoba prowadząca pojazd napędzany silnikiem, idąca obok takiego pojazdu,
są obowiązani poruszać się po poboczu, chyba że nie nadaje się ono do
jazdy lub ruch pojazdu utrudniałby ruch pieszych.
No właśnie, a wzdłuż ul. Puławskiej od Piaseczna do Wawy pobocze nie
nadaje się do jazdy gdyż składa się z dziur, kolein i wyrw. Jazda po nim
jest możliwa wałem. Albo Twardym [1]. Teoretycznie pozostaje chodnik ale
ten jest w zasadzie w stanie jeszcze gorszym niż pobocze. No więc jadę
ulicą. A na niej pieprzeni paranoicy za kółkiem, których ścigają:
obcy / wywiad rosyjski / wywiad amerykański / Mossad / mąż, któremu przyprawili
rogi / ruska mafia / płatni mordercy / handlarze narkotyków / policja / chuj wie
kto. No bo jak inaczej można uzasadnić przejazd przez teren zabudowany z
prędkością circa 130 km/h (BMW) a zaraz za nim, niewiele tylko wolniej
jakaś fiacina. No i oczywiście losowe zmiany pasów w interwałach
półsekundowych. Ale oni startowali z pole position więc mi raczej nie
mogli zagrozić. Zagroził mi za to kierowca ciężarowego Mercedesa, który
stwierdził widocznie, że nic tak nie uprzyjemnia jazdy rowerzyście jak
intymne otarcie się o niego budą owego Mercedesa. No i jak pomyślał tak
zrobił. Prawie się otarł. Ale ja łykam prochy, nie pracuję już u żółtych
sonofthebitches i wcale mnie to nie zdenerwowało. Rozumiem, że on jest
zbyt leniwym skurwielem, żeby ruszyć choć trochę kierownicą podczas
wyprzedzania i dlatego pretensyj do niego nie wnoszę. Rozumiem, że ludzie
mogą być leniwi. Ale głupoty wybaczyć nie mogę i dlatego z tego miejsca
życzę panu kierowcy białego ciężarowego merola… nie będę się wyrażał.
Wiecie sami, czego mogę mu życzyć. Tego samego życzę również kilku innym
kierowcom osobówek, którzy próbowali zrobić mi dokładnie to samo –
jednemu się nawet udało. Przyhaczył mnie lekko lusterkiem w udo.
Pierdolony mistrz kierownicy. Ale ja się nie denerwuję ostatnio, więc
nawet nie próbowałem go doganiać na światłach. No bo przecież jazda na
rowerze ma relaksować.
Art. 27.1. Kierujący pojazdem, zbliżając się do przejazdu dla
rowerzystów, jest obowiązany ustąpić pierwszeństwa rowerowi znajdującemu
się na przejeździe.
Tiaaa, to jest bardzo ciekawe, co piszą w prawie o ruchu drogowym. Jest
obowiązany, a jakże. Ale 'who fuckin’ cares’. Najpierw jeden tak się
zobowiązał na skrzyżowaniu Niepodległości i Batorego, że mało mnie nie
pierdolnął na ścieżce rowerowej. Ale miał słuszny powód – tak się
próbował szybko przebić przez pieszych na przejściu (ktoś go widocznie
gonił – może wierzyciele) i popruć dalej, że niby jakim cudem miał
zauważyć rowerzystów. No i tu mi trochę nerw skoczył, bo o ile akceptuję
fakt traktowania mnie jak śmiecia na drodze, o tyle na ścieżce rowerowej
to ja jestem w prawie. No i się zdenerwowałem. I grzecznie schyliłem się
do pana kierowcy (miał akurat w swoim polonezie trucku szybkę opuszczoną)
i spytałem się go jeszcze grzeczniej: I gdzie się chuju wpierdalasz. Tak
się spłoszył, że nie bacząc na ścigających go płatnych morderców, wrzucił
na wsteczny i oczyścił w try miga ścieżkę. 30 sekund później, na
następnym przejściu (jechałem od SGH do Pól Mokotowskich, więc do
sforsowania są dwa przejścia dla pieszych / rowerów) kolejny fugitive
chciał mi zajechać drogę (no bo szybko skręcał warunkowo w prawo, żeby
zgubić pogoń) ale z daleka już krzyknąłem: wypierdalaj, no i zatrzymał się
w połowie ścieżki i całe 2 metry przed moim przednim kołem. Dobiłem w
końcu do Pól Mokotowskich. Mówię wam – jazda na rowerze zajebiście
odpręża i relaksuje.
Minął w końcu ten upojny dzień. I przyszła noc, i przyszedł dzień
kolejny. Stwierdziłem, że jazda po Puławskiej jest fajna ale wolę nie. I
w tym miejscu wazelina duża dla GW, która załączyła do piątkowego swego
wydania mapę Lasu Kabackiego, Konstancina i okolic. I dzięki tej mapie
ustaliłem sobie nową drogę dojazdu do stolycy – przez Las Kabacki. Fajna,
bezstresowa, piękna. Dojeżdża się do ul. Rosoła, stamtąd przebija do KENu
a wzdłuż KENu jest piękna, równoległa do chodnika (i oddzielona od niego
w wielu miejscach pasem zieleni) ścieżka rowerowa. Żyć nie umierać. Z
naciskiem na to pierwsze bo kutasowi, który wpadł na genialną myśl i
ustawił przy Bażantarni, na dość ostrym zakręcie ścieżki, dwa słupki,
między którymi ledwo się zmieściłem (dawno tamtędy nie jeździłem to i nie
wiedziałem o takiej zasadzce), wsadziłbym w ramach nagrody te słupki w
dupę. Oba. Tym zabetonowanym końcem. Ale – nic to, pierwsze koty za
płoty. Piękna, wydzielona ścieżka – nic tylko jechać. I znowu byłem w
mylnem błędzie. Bo chociaż jazda na rowerze odpręża i relaksuje, to są
siły, które tą przyjemność potrafią skutecznie popsuć.
Art. 11.4. Korzystanie przez pieszego z drogi (ścieżki) dla rowerów jest
dozwolone tylko w razie braku chodnika lub pobocza albo niemożności
korzystania z nich. Pieszy, z wyjątkiem osoby niepełnosprawnej,
korzystając z tej drogi jest obowiązany ustąpić pierwszeństwa rowerowi.
I tu jest łyżew pogrzebany. Albo bulgot. Pies znaczy. Kto jeździł po
Ursynowie, to wie – wzdłuż KENu oddzielnie chodnik, oddzielnie ścieżka,
pomiędzy nimi pas zieleni (a na niektórych odcinkach nawet uliczki
osiedlowe) i zdawałoby się, że ostrożność należy zachować tylko przy
wyjściach ze stacji metra. Otóż nie – dla niektórych głąbów nawet prosta
ikonografia jest zbyt skomplikowana. To nic, że na ścieżce użyto, w
odróżnieniu do chodnika, czerwonej kostki. Wymalowano na tej kostce co
jakieś 30 metrów wielkie rowery. To też za mało. Walą takie plastikowe
lale, absolwentki dyskotek, środkiem ścieżki i jeszcze zdziwione, że
zamiast paść im do stóp, mam do nich pretensje że są głupie i nie kumają
znaczenia prostych znaczków wymalowanych pod ich stopami. Albo matka z
wózkiem – co jej szkodzi iść chodnikiem, który jest tak samo dobrej
jakości jak ścieżka? Ano coś szkodzi, bo lezie ścieżką. I jeszcze na
długiej smyczy ciągnie ją za sobą wielki, czarny, pierdolony wilk bez
kagańca (to właśnie wtedy mało nie wpadłem na te cholerne słupki). I tego
pojąć nie mogę. Skąd to się bierze? Wygoda? Tępota? Zapomnienie? Ale
przecież wycieczki rowerowe koją skołatane nerwy i odprężają.
No i na koniec, żeby za słodko nie było i że tylko kierowcy i piesi mają
krosty na mózgu.
Art. 33.5. Korzystanie z chodnika przez kierującego rowerem jest
dozwolone jedynie w razie braku drogi (ścieżki) dla rowerów i niemożności
korzystania z jezdni, jeżeli dozwolony jest na niej ruch pojazdów
samochodowych z prędkością większą niż określona w art. 20 ust. 1.
Kierujący rowerem, korzystając z chodnika, jest obowiązany zachować
szczególną ostrożność oraz ustępować pierwszeństwa pieszemu.
To co wyprawiają rowerzyści na chodnikach woła o pomstę do nieba. Jest to
chyba nawet gorsze od tego co wyprawiają na drodze. Po prostu mi się
osobiście w pale nie mieści, jak, jadąc rowerem, który nie daje żadnej
ochrony w przypadku zderzenia, można jeździć w tak bezmózgi sposób po
ulicy. Ale to jakby nie mój problem bo ja na ulicy zachowuje się tak
ostrożnie, jak Tommy Lee Jones w Blown Away. A po chodniku staram się nie
jeździć z jednego powodu – boję się tych psychopatów na rowerach. No bo
czy normalny człowiek jedzie ponad 20 km/h po chodniku pełnym ludzi,
uskuteczniając pomiędzy nimi dziki slalom? Zdawałoby się, że nie. Otóż
jest to mylny osąd – są tacy twardziele. Wiek ok. 15-18 lat, iskra
szaleństwa w oku i porażające pustki w pudełku na oczy. Szok. To piesi
mają im schodzić z drogi bo to oni są panami chodnika. Albo takie bydło
niech wyjedzie na ścieżkę – jakaś kolumna? Zapomnij człowieku – walą
ławą. Ja tam strachliwy nie jestem, z reguły wjeżdżam w sam środek takiej
grupy i nasłuchuję, czy będą coś młodzi ludzie mieli do powiedzenia.
Praktycznie nigdy nie mają nic do powiedzenia za to bardzo efektownie
zrywają przednimi kołami trawę obok ścieżki. I ja patrząc na te głupie
stworzenia wiem, kto zasili za lat kilka szeregi durnych kierowców.
Mówię wam – jazda na rowerze odpręża. Trzeba tylko wyłączyć myślenie.
Radek MWZ Peace III, odprężony niczym po 6 kolejnych
stosunkach. Z rozwścieczonym niedźwiedziem.
PS. Jednakże w moim prywatnym rankingu na największego idiotę za
kierownicą prowadzi bezapelacyjnie kierowca niebieskiego cieniasa, który
chcąc zaoszczędzić 25 ml paliwa, skrócił sobie drogę z uliczki osiedlowej
do KENu i przejechał po ścieżce rowerowej. Ale nie w poprzek. Co to to
nie – to jest dobre dla słabiaków. On ją przejechał wzdłuż – jakieś 200
metrów przepiłował po tej nieszczęsnej ścieżce – dobrze, że się żaden
rowerzysta nie napatoczył, bo by biedny musiał spierniczać w krzaki ku
uciesze bydła siedzącego w tym cienkim. Jak ja w tym momencie żałowałem,
że nie posiadam broni. Przestrzeliłbym gościowi oponki tylne, podjechał
niespiesznie na rowerku, wyciągnął kierowcę z samochodu i kopał tak długo
aż by mi buty popękały na czubach. Jazda na rowerze zajebiście odpręża. A
to dopiero drugi tydzień sezonu. Jaki ja będę odprężony w październiku,
ho, ho.